Ostatni dzień w Singapurze – Chinatown i wyspa Sentosa
Nasza podróż po Singapurze nieubłaganie dobiegała końca. Doskonale zdawaliśmy sobie sprawę, że nie zobaczymy wszystkiego, co godne uwagi w tym nowoczesnym mieście Lwa podczas tego pobytu. Dokonaliśmy trudnego wyboru i ostatni dzień w Singapurze postanowiliśmy spędzić w Chinatown i na wyspie Sentosa. Skusił nas chiński klimat i fakt, że przygotowania do Nowego Roku szły pełną parą z jednej strony. Z drugiej natomiast mieliśmy ochotę ujrzeć ogromne morskie akwarium na Sentosie i podwodny świat, jakiego dotąd nie widzieliśmy. Dzielnicę Little India postanowiliśmy zostawić sobie na następną wizytę w Singapurze, choć powodowało to pewien dyskomfort psychiczny. Szybko się go pozbyliśmy i ruszyliśmy ku przygodzie.
Chińskie klimaty Chinatown
Podróż do Chinatown, co przestało nas dziwić, była lekka, łatwa i przyjemna. Ten ostatni dzień w Singapurze zapowiadał się zatem intrygująco.
Po niezbyt długim czasie dotarliśmy na docelową stację metra i zaczęliśmy spacer po Chinatown. Pierwszą rzeczą, która uderzyła nas w oczy były oczywiście wszechobecne odcienie żółci i czerwieni, a także ogromne świnie.
Chinatown to miejsce, gdzie niegdyś biło serce Singapuru. A swoje powstanie zawdzięcza założycielowi miasta, którym był Sir Thomas Stamford Raffles. To on dokładnie rozplanował Singapur tworząc swego rodzaje enklawy dla każdej pojawiającej się tutaj nacji. Także swoją nazwę Chinatown zawdzięcza Sir Thomasowi. Ale nie tylko to, bo chińska dzielnica była sercem rozwijającego się Singapuru. To tutaj znajdowały się rezydencje kupców, składy, magazyny i biura. Chinatown rozwijało się prężnie. Wzdłuż ulic na parterach budynków mieszkalnych powstawały coraz to nowe sklepy, bary, restauracje czy salony usługowe.
Chińska część społeczeństwa Singapuru, tłocząc się na małych przestrzeniach odtwarzała swoje rodzime strony. Nic dziwnego zatem, że życie tutaj kwitło i kwitnie do dzisiaj. Może już nie tak oryginalnie, jak niegdyś, bo niska zabudowa przeplotła się z wieżowcami, ale przechadzając się ulicami Chinatown w ten ostatni dzień w Singapurze czuliśmy zapach Chin, do którego tęskniliśmy od czasu wyprawy do Pekinu.
Stragany i ich właściciele zachęcający do wejścia w gościnne progi ich przybytku, czy też krawcy oferujący koszule, garnitury, kamizelki i garsonki na miarę kusili atrakcyjnymi cenami. Spacerując czuliśmy aromat przypraw, smakowite zapachy jedzenia i smród stoiska z kokosami i durianami otwieranymi na miejscu.
Duriana nie odważyliśmy się spróbować, ale skusiliśmy się na kokosową wodę wprost ze świeżego kokosa i chwilę później pożałowaliśmy swojej decyzji. Naszym subiektywnym zdaniem trzeba być bardzo spragnionym, by się na to skusić. Wodę kokosową należy spożywać z dobrze schłodzonego kokosa i łykać szybko, dopóki jest zimna, bo kiedy ogrzeje się w ustach nabiera bardzo nieprzyjemnego posmaku.
Przeżyliśmy jednak to cenne i niezapomniane doświadczenie, mając gdzieś z tyłu głowy widmo tego, iż jest to nasz ostatni dzień w Singapurze. Dlatego chłonęliśmy wszystko i chcieliśmy przywieźć jak najwięcej wspomnień, nawet tych nie do końca pozytywnych. Smak kokosowej wody i „aromat” duriana w rozgrzanym powietrzu zdecydowanie należał do tych ostatnich 😉
Jeśli interesują Cię atrakcje w Singapurze to zajrzyj do naszych pozostałych artykułów.
Odwiedzamy wiele takich miejsc i sądzimy, że znajdziesz coś co Cię zainteresuje.
Islam i hinduizm w jeden dzień w Singapurze
Nie zwykliśmy zbyt długo roztrząsać własnych nietrafionych decyzji i nie zamierzaliśmy robić tego mając do dyspozycji ostatni dzień w Singapurze. Mieliśmy natomiast zamiar zobaczyć kultowe świątynie Chinatown. Tuż za ulicą pełną straganów ujrzeliśmy ogromną krowę rozłożoną na murze i wiedzieliśmy, że jesteśmy w pobliżu hinduskiej świątyni Sri Mariamman.
Skierowaliśmy ku niej swoje kroki i po chwili stanęliśmy u wejścia tej najstarszej hinduskiej świątyni znajdującej się w Chinatown w Singapurze. Rzeczywiście robiła wrażenie i nic dziwnego, że uważana jest za skarb narodowy, bo jej ogrom naprawdę powala. Jednakże spotkała nas niemiła sytuacja, bo Kamil nie mógł do świątyni Sri Mariamman wejść. Dlaczego? Bo do świątyni wejść należy boso.
Kamil natomiast nie mógł zdjąć butów w obawie o uraz stóp, więc nie został wpuszczony do wnętrza świątyni. Absolutnie mi się to nie podobało, szczególnie, że stopy Kamila nie dotykały podłogi, ale cóż.. dyskusja nie wchodziła w grę, więc poszłam sama obcować z hinduskimi bóstwami.
Świątynia Mariamman ufundowana została w 1827 roku i poświęcona jest bogini matce. Stało się tak nie bez powodu, gdyż znana była ona ze zdolności leczenia chorób i zapobieganiu wszelkim epidemiom, co w okresie wysokiej śmiertelności z powodu malarii nie powinno nikogo dziwić.
Świątynia jest naprawdę ogromna, począwszy od wielkich, ozdobionych kolcami drzwi, które sprawić mają, że poczujemy się malutcy w obliczu Boga. I moje wrażenie było właśnie takie – mała kruszynka wśród wszech panującego ogromu.
Ale wizyta w Sri Mariamman ma nam przynieść także szczęście pod warunkiem, że wiemy co robić. Można zadzwonić w umieszczone na głównych drzwiach dzwonki, lub obejść świątynię zgodnie z ruchem wskazówek zegara, pamiętając, by liczba okrążeń była nieparzysta.
Mieliśmy to szczęście, że trafiliśmy na nabożeństwo, więc mogliśmy przypatrzeć się jak Hindusi oddają hołd bogini. Z jednej strony unosił się śpiew i bicie w dzwony, zaniesiono dary, a z drugiej widać było, jak usidleni są przez technologię, bo nawet w czasie nabożeństwa oczy wielu wpatrzone były w smartfony. Czyżby znak naszych czasów?
Nie zmieniało to jednak faktu, że otaczała mnie feeria barw – począwszy od samej świątyni, poprzez kolorowe sari i ofiary składane na ołtarzach. Ciekawostką było nasze polskie krowie mleko, Łowickie. Hindusi raczej nie tolerują laktozy, więc fakt był co najmniej zastanawiający. Znalazłam jednak wyjaśnienie i okazało się, iż mleko używane jest do obmywania posągów i ważne jest to, by było to mleko krowie. Krowa to karmicielka i w hinduizmie jest bardzo szanowanym zwierzęciem, co widoczne jest także w samej świątyni Sri Mariamman, gdzie wizerunek i posągi krowy występują nagminnie.
Kiedy ja zgłębiałam tajniki hinduizmu, Kamil starał się pojąć dlaczego nie wpuszczono go do świątyni matki, ale nikt mu tego nie wyjaśnił. Lekko poirytowani zaistniałą sytuacją ruszyliśmy dalej, bo przecież nasz dzień w Singapurze trwał w najlepsze.
I tak dotarliśmy do zlokalizowanego nieopodal meczetu. Jak się okazało był to Jamae Mosque czy też Masjid Jamae Mosque – jeden z najstarszych meczetów w Singapurze, ustanowiony w 1826 roku.
Z wielkim szacunkiem weszliśmy w jego progi i niestety znowu okazało się, że Kamil nie będzie mógł go zwiedzić przez niemożność zdjęcia obuwia. Tym razem jednak uzyskał wyjaśnienie, iż do Allaha należy iść boso, bez znaczenia czy stąpa się stopą po ziemi. Ponownie zatem poszłam sama, odziana od stóp do głów w zastępczą szatę.
Chociaż droga dla kobiet była jasno wytyczona, to jednak jako turystka, mogłam zwiedzać do woli i podziwiać czystość formy tej świątyni, stanowiącej rażący kontrast do dopiero co odwiedzonej Sri Mariamman Temple. Po zgiełku hinduskiej świątyni, cisza w meczecie wręcz świdrowała w uszach i napawała lękiem. Nie sposób było nie zwrócić uwagi na łaźnie i wysokie sklepienia meczetu.
Meczet onieśmielał mnie i w pierwszym odruchu chciałam go jak najszybciej opuścić. Ale nie dałam się temu onieśmieleniu i już po chwili mogłam cieszyć się spisaną na planszach historią i eklektyczną architekturą tego miejsca. Niezwykły był ten ostatni dzień w Singapurze, a przecież był to ledwie jego początek.
Pożegnaliśmy meczet i postanowiliśmy zakończyć wizytę w Chinatown, choć wiele było tu jeszcze do zobaczenia. Ale to był ten moment, w którym wiedzieliśmy, że nie jest to nasze pierwsze i ostatnie spotkanie z Singapurem i wrócimy tutaj jeszcze kiedyś.
Kierując się ku stacji metra, podziwialiśmy niską zabudowę dzielnicy, z jej pięknymi kolorami.
I nagle zostaliśmy zagadnięci przez niezwykle miłą panią. Już po chwili byliśmy w środku i gawędziliśmy z chińskim artystą, wykonującym dla nas pamiątkę z Singapuru.
Opowiadał nam o życiu w Singapurze i entuzjastycznie reagował na wieść o tym, że byliśmy w Pekinie. Pytał o Polskę i życie w Europie. Kolejne cudowne wspomnienie wzbogacające nasz ostatni dzień w Singapurze zostało zdobyte i podsumowało wizytę w Chinatown.
Ostatni dzień w Singapurze zakończyliśmy na Sentosie
Chcieliśmy mieć ciastko i zjeść ciastko więc z Chinatown udaliśmy się na Sentosę – wyspę, na której można spędzić nie tylko jeden dzień. Dostaliśmy się tutaj pociągiem Sentosa Express, który w kilka chwil dowiózł nas na wyspę.
Na Sentosie można rewelacyjnie spędzić czas, ale nie spodziewajcie się tutaj zabytków. To miejsce zupełnie innego typu. Na Sentosie można zrelaksować się na plaży, skorzystać z licznych spacerowych, biegowych i rowerowych ścieżek, zawitać do kasyna, filmowego świata Universal Studios Singapore, czy też zakosztować przygód w parku wodnym.
My zdecydowaliśmy się dzień w Singapurze zakończyć leniwym spacerem po Sentosie w poszukiwaniu kolejnego Merliona i wizytą w S.E.A. Aquarium.
Pierwsze spotkanie z wyspą wywołało niemały szok, bo wszędzie były dachy i daszki. Na pierwszy rzut oka wydawały się niedorzeczne. No bo po co zasłaniać tak piękne równikowe niebo. Dachy jednakże poza niewątpliwym artyzmem wykonania, pełnią także bardzo praktyczną funkcję. Deszcz równikowy pojawia się znikąd i z reguły jest bardzo intensywny, choć krótkotrwały. Mieliśmy okazję przetestować użyteczność zadaszeń, nie przerywając spaceru, chociaż lało jak z cebra. A do tego nie czuliśmy się przytłoczeni tymi konstrukcjami.
Pełni entuzjazmu dotarliśmy do S.E.A. Aquarium i po zakupieniu nie tanich biletów (40 SGD/osoba) weszliśmy do niesamowitego świata wodnych stworzeń, które ten dzień w Singapurze miał uczynić pamiętnym.
S.E.A. Aquarium na Sentosie
Akwarium na Sentosie powaliło nas już od samego wejścia. Począwszy od bardzo dobrego dostosowania do potrzeb osób z niepełnosprawnościami, aż do mnogości żyjących tutaj stworzeń. A zaczęło się od spotkania z rekinami.
Nigdy wcześniej nie widzieliśmy tych zwierząt w takiej ilości i z tak niewielkiej odległości. Oglądać można je bez końca, jak z ogromną gracją poruszają się po olbrzymim zbiorniku z niewątpliwą drapieżnością w ruchach. Kiedy znudził nam się widok przez ogromną szybę, weszliśmy do tunelu, który zmienił perspektywę patrzenia i dał nowe, pełne zachwytu doznania.
Mieliśmy to szczęście, że liczba turystów odwiedzających Akwarium na Sentosie nie była kolosalna i mogliśmy poruszać się swobodnie pomiędzy kolejnymi zbiornikami, których jest tu w sumie 50. Naszym udziałem w ten niezwykły dzień w Singapurze stało się obcowanie z ponad 1000 gatunków morskich stworzeń, które występują tu w ponad 100 000 egzemplarzy.
Zwierzęta żyją tu w niesamowicie przyjaznych warunkach. Wśród raf, soczystej roślinności, skał i wraków statków pływają niczym w naturalnym środowisku, co sprawia, że zwiedzanie tego miejsca nie budzi wyrzutów sumienia.
Popatrzeć zdecydowanie jest na co. Wspomniane rekiny to tylko preludium tego, co czeka turystę po zagłębieniu się w gościnne progi S.E.A. Aquarium na Sentosie. My byliśmy zauroczeni i usidleni przez niezwykły urok tego podwodnego świata.
Ta feeria barw i mnogość stworzeń przyprawiała o zawrót głowy. Nazw niektórych stworzeń nie jestem dzisiaj nawet w stanie sobie przypomnieć, bo widziałam je po raz pierwszy w życiu i po raz pierwszy czytałam ich nazwy. A to jeszcze nie był koniec atrakcji na ten dzień w Singapurze, bo oto stanęliśmy przed niezwykłą rzeczą.
Open Ocean to ogromna tafla szkła o powierzchni prawie 300 metrów kwadratowych, za którą roztacza się cudowny świat oceanu. Stanowi swego rodzaju serce Akwarium na Sentosie i nie jestem w stanie opisać wrażenia, które robi.
Kiedy myśleliśmy, że nic już nas po tym doświadczeniu nie zaskoczy, okazało się, że można być jeszcze bliżej oceanu, wchodząc niemalże w jego wnętrze.
Wydawałoby się, że już niczego więcej nie można się spodziewać. Nic bardziej mylnego. Koniki morskie, ogromne kraby, ośmiornice, meduzy, płaszczki, manty, delfiny, trujące żaby, błazenki, rozgwiazdy czy ogórki morskie to tylko mały przykład tego, co w Akwarium na Sentosie można zobaczyć.
Nie żałowaliśmy, że postanowiliśmy poświęcić ostatni dzień w Singapurze na wizytę w S.E.A. Aquarium na Sentosie, bo było to naprawdę niezwykłe doświadczenie. Wszystko, co niezwykłe kiedyś się jednak kończy i tak też zakończyła się nasza wizyta w Akwarium. Nie wiedzieliśmy czy uda nam się znaleźć coś, co dorówna temu oceanicznemu wrażeniu, ale chcieliśmy znaleźć coś, co pięknie zakończy naszą wizytę na wyspie.
Dzień w Singapurze zakończyliśmy z Merlionem w tle
Po wyjściu z Akwarium złapał nas deszcz, ale nawet nie zwróciliśmy nań uwagi, bo tę przyciągnęło zupełnie co innego.
Drzewa lizaków wywołały śmiech i zdecydowany apetyt na słodycze. A była to tylko reklama znajdującego się obok ogromnego sklepu. Tak zdawałoby się banalna sprawa, a jednak potrafiła wywołać falę radości i taka właśnie była poznawana przez nas Sentosa – radosna, kolorowa i pełna życia.
Tymczasem stanęliśmy przed nie lada dylematem, bo oczom naszym ukazał się charakterystyczny glob.
Kusiło nas żeby wejść, ale nieubłagany czas przywrócił nas do rzeczywistości i ruszyliśmy w kierunku Festive Walk, nie zastanawiając się nawet czy damy radę pokonać różnicę poziomów.
Przecież oczywistym było, że będzie winda, platforma czy podjazd. W końcu to był Singapur – rajskie miejsce dla niepełnosprawnych. Nasze przypuszczenia były oczywiście słuszne i po chwili byliśmy na górze zmierzając ku majaczącemu na horyzoncie posągowi Merliona.
Dzień w Singapurze, niezwykły i niestety ostatni kończył się. Kończyła się także nasza przygoda z tym niezwykłym państwem, które przebojem wdarło się w nasze życie. Uwiodło nas i zaczarowało swoją nowoczesnością, dbałością o naturę i ludzi. Ciekawi byliśmy, czy zbliżająca się wizyta w Tajlandii będzie w stanie dorównać temu, czego doświadczyliśmy w Singapurze. Czas miał pokazać.
Chinatown to także świątynia Zęba Buddy z muzeum i cudownym ogrodem na dachu. A tam największy na świecie młynek modlitewny ????
Dziękujemy za informację 🙂