Złodziejskie małpy w Ao Nang w Tajlandii
Wczesnym popołudniem dobiegła końca nasza nieudana podróż na wyspy w Tajlandii. Dotarliśmy z Ao Nang Beach do Nopparat Thara Pier tylko po to, by się przekonać, że wprowadzono nas w błąd z dostosowaniem promu. Przekuliśmy swoje niepowodzenie w coś ciekawego. Czuliśmy się niczym Bilbo Baggins w jego podróży „tam i z powrotem”, a dzień trwał w najlepsze. Postanowiliśmy odpocząć na plaży, ale ileż można odpoczywać, kiedy w pobliżu znajduje się Monkey Trail, czyli realna możliwość zobaczenia małpy w Ao Nang. Widzieliście kiedyś małpę w naturze? Ja nigdy, więc jakże mogłabym przepuścić taką okazję i nie zobaczyć małpy w Tajlandii?
Gdzie są małpy w Ao Nang?
O Monkey Trail dowiedziałam się tuż przed wylotem z Polski i wiedziałam tylko tyle, że są gdzieś w pobliżu plaży. Ponieważ w Tajlandii w styczniu ciemno robi się naprawdę w błyskawicznym tempie (praktycznie nie ma szarówki), plan był taki, żeby tego wieczoru znaleźć tylko wejście na szlak. Następnego dnia miałam wybrać się i podziwiać małpy w Ao Nang. Wiecie jak to jest z planami? Często ulegają spontanicznej modyfikacji i nie inaczej było tym razem. Podążyłam w lewo (stojąc twarzą do morza) i po chwili dotarłam do niewielkiej świątyni.
Tuż obok niej znajdowało się wejście na drewnianą kładkę. Byłam kompletnie nieodpowiednio ubrana na polowanie na małpy w Ao Nang, ale zwyciężyła chęć odkrywania. Dzisiaj wiem, że długa kieca i japonki, to na Monkey Trail absolutnie absurdalny ubiór.
Monkey Trail to jedyna lądowa droga, by dostać się do Pai Plong Beach, która znajduje się w rezerwacie, tak samo jak miejsce, gdzie żyją małpy w Ao Nang. O tym jednak ruszając w trasę nie wiedziałam. Nie wiedziałam też, że tak szybko zrobi się ciemno, a sam szlak do najbardziej stabilnych nie należy.
Jak wygląda Monkey Trail w Ao Nang
Ponieważ ścieżka nie wyglądała zbyt wymagająco, zadarłam dół kiecy, mocniej ścisnęłam telefon i ruszyłam drewnianym podestem. Byłam mocno podekscytowana faktem doświadczenia czegoś po raz pierwszy. Czytałam co prawda, że małpy w Ao Nang bywają chimeryczne i mogę spocić się na próżno, ale co mi tam. Już po chwili okazało się, że płaska ścieżka zamieniła się w prowizoryczne, chwiejne i strome schody.
Klapki były zdecydowanie złym pomysłem, więc je zdjęłam i dalej pomaszerowałam już boso. Bambusowe poręcze nie stanowiły zbyt stabilnego podparcia, a spod moich bosych stóp uciekały pająki i inne żyjątka. Zaczęłam się nawet zastanawiać, czy małpy w Ao Nang są warte ugryzienia mnie przez jakieś zwierzę. Nie będę przytaczała Wam epitetów, które sobie w myślach posyłałam. Tymczasem doszłam do płaskiej części szlaku. Ścieżka wyłożona była kwadratowymi workami z piaskiem i jakoś tak lepiej mi się nią szło.
W międzyczasie zrobiło się naprawdę ciemno i choć nie należę do osób strachliwych, to nagle zdałam sobie sprawę, że jestem tutaj kompletnie sama. Jakoś tak niefajnie mi się zrobiło. Moje rozmyślania przerwał jednak deszcz spadających na moją głowę igieł.
Zobaczyłam małpy w Ao Nang
Podniosłam głowę i zobaczyłam je. Były wszędzie. Roześmiałam się, bo mój wysiłek się opłacił. Zobaczyłam małpy w Ao Nang. Skakały z gałęzi na gałąź. Były mniejsze i większe, bardziej i mniej płochliwe. I wtedy zobaczyłam JEGO.
Zdjęcie jest bardzo kiepskie, bo miałam ze sobą tylko telefon i było już naprawdę ciemno, a do tego bałam się, że obiekt moich westchnień mi ucieknie. Ale nie. Siedział na gałęzi i patrzył na mnie coraz natarczywiej, o ile można tak powiedzieć o gapiącym się na człowieka makaku. Nagle zaczął schodzić z drzewa i zasiadł na barierce zabezpieczającej ścieżkę. Znienacka z naprzeciwka pojawił się człowiek, który trzymał w dłoni reklamówkę. Małpa zupełnie nieoczekiwanie rzuciła się na niego i próbowała przechwycić niepozorną siatkę, walcząc o nią, jak o najcenniejszy skarb. Ostatecznie po naprawdę długiej szarpaninie, człowiek wygrał starcie i ruszył dalej, a złodziejska małpa lekko zniesmaczona ponownie usiadła na barierce i wierzcie lub nie, posłała mi naprawdę kpiące spojrzenie.
A ja stałam jak zaczarowana. Nigdy nie widziałam czegoś takiego. Małpy w Ao Nang kradły na potęgę i wcale się z tym nie kryły! Ominęłam delikwenta szerokim łukiem i ruszyłam w dalszą drogę. A dalej były kolejne strome, chwiejące się schody i niestety żadnych więcej małp. Za to na sam koniec ujrzałam przecudny widok na kameralną Pai Plong Beach.
Nie dane było mi się nią cieszyć, bo natychmiast zostałam wylegitymowana przez strażników, którzy dopominali się o informację, po co wkroczyłam na teren rezerwatu po zmroku. Kiedy powiedziałam im, że przeszłam Monkey Trail, bo chciałam zobaczyć małpy w Ao Nang, spojrzeli na mnie jak na osobę niespełna rozumu. Zawróciłam zatem i po kolejnych kilkunastu minutach byłam u boku zaniepokojonego Kamila.
Jeśli interesują Cię atrakcje w Azji to zajrzyj do naszych pozostałych artykułów.
Odwiedzamy wiele takich miejsc i sądzimy, że znajdziesz coś co Cię zainteresuje.
Tajlandię pożegnaliśmy pokazem ognia
Następny dzień miał być ostatnim spędzonym w Tajlandii, więc chcieliśmy się po prostu polenić i tak właśnie zrobiliśmy. Nie skusiłam się na tajski masaż przy plaży, bo mój „popsuty” kręgosłup mógłby nie być mi za to wdzięczny i zwyczajnie się bałam. Nie zmienia to faktu, że ten rodzaj relaksu bardzo mnie kusił, ale tym razem zwyciężył rozsądek. Będąc na Ao Nang Beach zobaczyliśmy jednak, że wieczorem odbywają się tutaj pokazy ognia i szybko podjęliśmy decyzję, ze po kolacji przy plaży, idziemy do jednego z klubów i przy drinku obejrzymy pokaz. To miało być nasze pożegnanie z Tajlandią, bo nazajutrz lecieliśmy z powrotem do Singapuru i dalej do Polski. Zasiedliśmy w jednym z klubów i z egzotycznie wyglądającymi drinkami czekaliśmy na przedstawienie.
Pokaz był naprawdę cudowny, a kunszt artystów niesamowity. Płonące maczugi i kule naprawdę tańczyły w rytm muzyki, a artyści dawali z siebie wszystko, by zadowolić licznie zgromadzoną publikę.
Naprawdę im się to udało, więc w doskonałych nastrojach wracaliśmy na ostatnią noc w Krabi Tipa Resort.
Co wspólnego ma żołądkowa z rewolucją?
Nadszedł dzień wyjazdu. Poprzedniego dnia zarezerwowaliśmy samochód, który miał zawieźć nas na lotnisko. Zaznaczyliśmy, że ma być to samochód osobowy, a nie van i zostało to wpisane do zamówienia. Wszystko było już spakowane i wtedy wydarzył się armagedon. Kamil po przebudzeniu zdążył powiedzieć dwa słowa. „Niedobrze mi.” Tak właśnie brzmiały. Był przy tym blady, jak ściana i zimny jak lód, choć temperatura otoczenia przekraczała 30 stopni. Jak się okazało przepiękny drink na bazie mleka dnia poprzedniego zdecydowanie mu nie posłużył.
Tu dokonać muszę pewnej dygresji na temat flory bakteryjnej i tak zwanej klątwy faraona. Każdy kto podróżował do Egiptu z pewnością wie czym jest. Wie także, że najskuteczniejszą metodą zapobiegawczą jest codzienne spożywanie wódki w jakiejkolwiek postaci. Nie wiem dlaczego, ale to działa. Stosowaliśmy tę metodę także w Tajlandii i wszystko było w porządku. Ale złamaliśmy tę zasadę ostatniego wieczoru i właśnie ponosiliśmy konsekwencje własnej decyzji. Nie były miłe, bo Kamil z minuty na minutę czuł się gorzej, a przed nami było ponad 30 godzin lotu.
Niewiele myśląc pobiegłam do hotelowego baru i poprosiłam o setkę wódki. Nieco zdziwiony barman przyniósł mi alkohol w szklance i zapytał czy podać sok. Na moją przeczącą odpowiedź, zdziwił się jeszcze bardziej, ale dodał tylko „enjoy yourself”. Nie miałam czasu na wstyd, bo Kamil potrzebował radykalnych działań. Trochę pomogło, ale zapowiadała się bardzo ciężka podróż do domu. W zanadrzu mieliśmy jeszcze leki na biegunkę, ale i te nie na wiele się zdały. Rewolucja żołądkowa wykańczała mi męża, a czas wyjazdu właśnie nadszedł.
Początek długiej podróży do domu
Wyszliśmy przed recepcję i zobaczyliśmy jak podjeżdża nasz samochód. Zdecydowanie nie było to auto, które zamawialiśmy.
Taj z przyklejonym do twarzy uśmiechem mówił mi, że rozumie, że samochód nie jest odpowiedni, ale innego nie ma. Traktował nas jak mające fanaberie księżniczki, które trzeba przeczekać, a we mnie wzbierała coraz większa furia, szczególnie, że czas naglił. Wreszcie udało nam się załatwić, że znajoma recepcjonisty odwiezie nas na lotnisko swoim prywatnym samochodem. Taksówkarz (tak go nazwijmy) z niechęcią oddał mi większość pieniędzy, ale nie odjeżdżał. Czekał, jak się potem okazało, na to, żeby zobaczyć dlaczego nie chcieliśmy z nim jechać. Kiedy zobaczył proces wsiadania do samochodu w naszym wykonaniu, podszedł do mnie, uściskał i powiedział, że jestem „cudowną żoną”, a ledwo żyjącego Kamila zaczął przepraszać i powiedział, że on teraz już wszystko zrozumiał i będzie uczył innych. Niezwykła przemiana dokonała się na naszych oczach.
W drodze dowiedzieliśmy się, że Tajowie nie troszczą się o niepełnosprawnych, bo są zbędni. I tu pozwólcie, że zacytuję naszą panią kierowcę: „U nas niepełnosprawni są albo w domach, albo na cmentarzu”. Straszne to, ale wyjaśniła nam, że ktoś, kto nie przynosi dochodu, jest w tajskiej kulturze zbędny. W takiej atmosferze dotarliśmy na lotnisko w Krabi.
Szybko przedostaliśmy się przez odprawę. Tym razem nie było problemu z przesiadaniem się na inny wózek i już wkrótce byliśmy przy schodach samolotu. Ledwo żywy Kamil ożywił się jednak, kiedy czterech mężczyzn zaczęło wnosić go po schodach nogami do przodu, a tym samym głową w dół. Kamil dosłownie zaczął nakrywać się nogami i proces ten przerwał mój donośny nauczycielski głos. Tonem nieznoszącym sprzeciwu zażądałam, by Kamil został wniesiony inaczej i już po chwili wszyscy byliśmy na górze, a panowie stwierdzili, że nasz sposób jest lepszy. Kolejny sukces 😉 Nie było jednak czasu na jego celebrowanie. Wtłoczyliśmy się w ciasną przestrzeń foteli i polecieliśmy do Singapuru.
Luksus bywa czasem koniecznością
Naprawdę się martwiłam, bo Kamil czuł się gorzej z minuty na minutę. Całe szczęście lot z Krabi do Singapuru nie trwa wiecznie i w końcu dolecieliśmy na miejsce.
Po drodze było milion „niedobrze mi”, jedno omdlenie i setki pytań jak się czujesz. I wtedy zapadła decyzja, że podnosimy klasę podróży do economy premium, bo Kamilowi będzie wygodniej. Z perspektywy czasu jestem w stanie stwierdzić, że w tym stanie fizycznym to była naprawdę mądra decyzja. Na dużych, wygodnych fotelach z podnóżkiem, nafaszerowany lekami mąż zdołał zasnąć.
Kiedy się obudził, czuł się lepiej, chociaż wciąż daleko było do dobrze czy fantastycznie. I w takiej kondycji wylądowaliśmy w zimnej Warszawie i zakończyliśmy naszą azjatycką przygodę.
Zapraszamy na nasze grupy
Dołącz do nas na YouTube!
Znajdziesz tam filmy z podróży po Polsce i świecie.