Pekin, czyli inny świat (część piąta – dziedzictwo kulturowe Chin)
Po wizycie w Badaling i wspinaczce na Wielki Mur Chiński, o czym pisałam w poprzednim poście, wydawało mi się, że niewiele będzie w stanie mnie już zachwycić, ale bardzo się myliłam. Dziedzictwo kulturowe Chin miało mnie zachwycić jeszcze nie raz, ale również i zdenerwować, o czym naówczas nie wiedziałam. W programie mieliśmy jeszcze sporo na ten dzień, a mianowicie mieliśmy zwiedzić Run-ze-Jade Garden – miejsce, w którym pracuje się z kamieniami szlachetnymi, Fabrykę Waz, Beijing Wu Dong Silk Museum – muzeum jedwabiu, Dr Tea House, czyli dom parzenia herbaty, a na sam koniec pojechać do Centrum Olimpijskiego, by zobaczyć Bird’s Nest (Ptasie Gniazdo) i basen olimpijski. Zadowolona z tego, co zobaczyłam do tej pory spokojnie odbywałam podróż na tylnym siedzeniu „naszego” auta, zamieniając od czasu do czasu jakieś słowa z Markiem (nasz przewodnik) i tak dojechaliśmy do pierwszego z pozostałych punktów naszej listy.
Run-ze-Jade Garden
Run-ze-Jade Garden, to krótko mówiąc fabryka, muzeum i ogromny sklep w jednym. Kiedy zapytałam Marka w jakim celu funkcjonują takie miejsca powiedział wprost – „dla turystów”. Z pewną zatem rezerwą weszłam do tego przybytku, zastanawiając się na co też będą mnie tu próbowali naciągnąć. Kamil niestety musiał zostać w samochodzie, bo obiekt nie jest przystosowany dla osób niepełnosprawnych. Na samym wejściu powitała mnie pani, która dziwną angielszczyzną zaczęła opowiadać mi o historii przemysłu, który miał tu miejsce. Run-ze-Jade Garden to miejsce, w którym obrabia się głównie jadeit, według mojej przewodniczki najcenniejszy jest jadeit biały, który posiada między innymi właściwości lecznicze. Technologia obróbki kamienia jest bardzo stara i nie ma w Chinach żadnych szkół, w których uczy się sposobów obróbki jadeitu, czy innych kamieni. Ta wiedza przechodzi z pokolenia na pokolenie, z ojca na syna lub na córkę.
Idąc za moją przewodniczką podziwiałam cudeńka wykonane z kamienia, a była to prawdziwa „koronkowa robota” jak choćby ten statek ze zdjęcia powyżej. Zwróciłam też uwagę na pracujących tu ludzi, którzy przy użyciu bardzo prostych narzędzi te cuda tworzyli.
Z tego, co mówiła oprowadzająca mnie kobieta jest kilka etapów pracy z kamieniami szlachetnymi i w Run-ze-Jade Garden można je wszystkie zobaczyć. I rzeczywiście widziałam ludzi szlifujących kamień i takich, którzy rzeźbili w jego powierzchni.
Zaintrygowały mnie kule, które wykonywali pracownicy fabryki. Moja przewodniczka wyjaśniła, że to kula szczęśliwej rodziny. Kula szczęśliwej rodziny składa się z kilku ruchomych warstw i jest symbolem jedności, oznacza, że członkowie rodziny na zawsze pozostaną razem, nigdy się nie rozdzielą i nigdy nie będą samotni. Kula wykonana jest z jednego kawałka kamienia, bez żadnych łączeń, a warstwy oddzielane są od siebie specjalnym narzędziem w kształcie pazura i poruszają się niezależnie. Udało mi się uwiecznić etapy powstawania takiej kuli na zdjęciu.
Kula szczęśliwej rodziny wierzchnią warstwę ozdobioną ma wizerunkami smoka i feniksa, które symbolizują szczęśliwą parę i sprzyjają harmonii w rodzinie. Poczułam ogromną ochotę, by to dziedzictwo kulturowe Chin w postaci takiej kuli przywieźć do Polski, ale zabiła mnie niestety jej cena, bo taka kula niewielkich rozmiarów (średnicy około 5cm) kosztowała jakieś 1000 juanów.
Po pasjonującej opowieści zostałam zaprowadzona do największego sklepu m.in. z biżuterią, jaki kiedykolwiek widziałam, z cenami oczywiście zawyżonymi tak, że na nic się nie zdecydowałam, zresztą zależało mi tylko na kuli. Postanowiłam zakończyć wizytę w Run-ze-Jade Garden i poinformować moich towarzyszy, że możemy ruszać dalej.
Jeśli interesują Cię atrakcje w Azji to zajrzyj do naszych pozostałych artykułów.
Odwiedzamy wiele takich miejsc i sądzimy, że znajdziesz coś co Cię zainteresuje.
Fabryka waz i porcelany
Następnym punktem naszej wycieczki była fabryka waz i nie tylko. Nazwałabym to bardziej showroom z angielska niż fabryka, ale Mark twierdził, że to fabryka, więc się nie sprzeczałam. Tu Kamil poszedł już ze mną, bo spokojnie mógł dostać się do środka na wózku. Miejsce to zatem już na starcie miało u mnie plusa ze względu na swoje dostosowanie. Kiedy weszliśmy do środka zobaczyłam przeszkloną linię produkcyjną, którą były zwinne ręce, głównie kobiece. Kobiety pracowały za szybą i w ogóle zdawały się nie przejmować tym, że stosunkowo dużo ludzi je ogląda. A efekty ich pracy były naprawdę powalające.
Precyzja wykonania i fakt, że nie jest to taśmowa robota, tylko dzieło zdolnych rąk sprawiły, że z ogromnym zainteresowaniem spojrzałam na pracujących tu ludzi. Po chwili weszliśmy w sam środek owej linii produkcyjnej i zobaczyłam z bliska, jak funkcjonuje Fabryka Waz, którą odwiedziliśmy.
Zwróciłam też uwagę na różne narzędzia służące do malowania ceramiki. Narzędzia te przypominały patyk, czy pipetę, zresztą sami zobaczcie.
Oczywiście i to miejsce wyposażone było w duży, ładny sklep, gdzie wybierając wśród towarów o zawyżonych cenach, można było zaopatrzyć się w jakąś pamiątkę. Mnie nie interesowały wazy, wazony, czy talerze w aspekcie ich posiadania, więc tylko się wszystkiemu przyjrzałam i wtedy zobaczyłam to:
„To” było największym wazonem, jaki kiedykolwiek widziałam. Ciekawe czy ktoś coś takiego kupuje? – pomyślałam i tą myślą pożegnałam Fabrykę Waz, do której zabrał nas Mark.
Większość agencji turystycznych proponuje lunch właśnie w Fabryce Waz, my jednak zrezygnowaliśmy z jedzenia tam, ze względu na to, że restauracja była na piętrze i Kamil i tak by się tam nie dostał. Poczekaliśmy tylko na naszego przewodnika i kierowcę, którzy poszli zjeść i pojechaliśmy dalej.
Beijing Wu Dong Silk Museum, czyli jak powstaje jedwab
Kolejnym punktem naszej całodniowej wyprawy, mającym nam przybliżyć dziedzictwo kulturowe Chin, było Muzeum Jedwabiu. Niestety nie jest to obiekt dostosowany dla osób niepełnosprawnych, więc jeżeli nie ma kogoś, kto pomoże pokonać schody niepełnosprawnemu, to nie ma szans na wejście do środka. Lekko mnie to poirytowało, ale Kamil machnął ręką i poprosił, żebym nagrała co nieco dla niego. Pierwszą rzeczą, która rzuca się w oczy po wejściu do Beijing Wu Dong Silk Museum jest wielka mapa, na której zaznaczono Wielki Szlak Jedwabny oraz dosyć bogaty wystrój samego wnętrza. Tu na wejściu wita turystę przewodniczka i zaczyna się zwiedzanie.
Najpierw mogłam sobie obejrzeć liczące 150 lat szaty cesarskie i dowiedzieć się, że żółty to kolor cesarski.
Szaty są przepięknie wykonane, więc warto zatrzymać się przy nich na chwilę, by docenić kunszt, z jakim zostały stworzone.
Następnie moja przewodniczka wprowadziła mnie do pomieszczenia, gdzie opowiedziała mi o tym, jak powstaje jedwab i postaram się teraz trochę to przybliżyć, bo jest to naprawdę fascynujące. Otóż istnieją dwa rodzaje kokonów: kokony pojedyncze przeznaczone na nić i podwójne, które wykorzystuje się do produkcji m.in. kołder. Można je sobie zobaczyć zamknięte w szklanych pojemnikach.
Nie wyglądają na zbyt duże, więc tym bardziej zaskoczył mnie fakt, że jeden kokon to aż 1600 metrów nici.
Na zdjęciu powyżej utrwaliłam jak wygląda przędza z tysiąca kokonów. Niebywałe, prawda? To jednak nie było wszystko, co miało mnie zaskoczyć w Muzeum Jedwabiu. Żeby z pojedynczego kokonu otrzymać nić, którą wszyscy znamy potrzebna jest maszyna, którą też mogłam sobie tu zobaczyć.
Okazuje się, że pojedyncza nić jest zbyt słaba, więc używa się aż ośmiu kokonów, by powstała nitka, którą można wykorzystać i oczywiście zabarwić na różne kolory. Naprawdę nie sądziłam, że tak mnie to wszystko zainteresuje, szczególnie, że jestem raczej humanistką niż umysłem ścisłym, ale z wielką ochotą poszłam dalej.
Okazało się, że Beijing Wu Dong Silk Museum ma mi do zaoferowania kolejny szok. Podeszłyśmy do miejsca, w którym jakaś kobieta zawzięcie coś płukała w wodzie. Okazało się, że otwiera ona podwójne kokony, czyści je, a następnie naciąga te maleństwa na ramki – najpierw mniejszą, a potem większą.
Kiedy zobaczyłam w jakim stopniu podwójny kokon się rozciąga, jęknęłam tak, jakby to mnie rozciągano do granic możliwości. Moja przewodniczka wyjaśniła mi, że tak właśnie powstają warstwy kołder czy koców. Jedna taka warstwa to aż 80 podwójnych kokonów rozciągniętych do tego stopnia, że tworzą kawałek mniej więcej 50×50 cm. Mogłam go nawet dotknąć. Zdecydowanie określenie „delikatny jak jedwab” jest wyrażeniem określającym tę niezwykłą, jedyną w swoim rodzaju miękkość i lekkość. Trzeba tego doświadczyć na własnej skórze. Zbliżając się do kresu wędrówki miałam zobaczyć jak z niewielkiego kawałka jedwabiu powstaje kołdra. Naprawdę inaczej to sobie wyobrażałam.
To co widzicie na zdjęciu to cztery kobiety rozciągające ten „mój” kawałek do rozmiarów 200x220cm i tworzące tym samym warstwę najlżejszej kołdry, jakiej miałam okazję dotknąć.
Na tym zakończyła się część przeznaczona na zwiedzanie Beijing Wu Dong Silk Museum, czy Muzeum Jedwabiu jeżeli wolicie polskie nazewnictwo i tu spotkała mnie niemiła niespodzianka. Okazało się, że w sklepie, który wiedziałam, że standardowo będzie w tym miejscu, muszę spędzić godzinę i nie mogę z niego wyjść wcześniej, bo inaczej nasz przewodnik będzie miał kłopoty. Nie podobało mi się to, ale Mark wytłumaczył, że niski koszt naszej wycieczki jest spowodowany właśnie tym, że rząd dopłaca do tego interesu, ale w zamian przewodnicy zobligowani są do zatrzymywania turystów w takich drogich sklepach (stanowiących własność rządu jak i cała fabryka) w nadziei, że coś kupią. Łaziłam więc po tym sklepie bez celu, miałam nawet zamiar coś kupić, ale nie jestem fanem pstrokacizny, a to, co mi się podobało zaczynało się od 500 juanów. Przecież nie dam 250 złotych za apaszkę (pomyślałam), szczególnie, że ich nie noszę. Zatem, kiedy tylko czas minął, z rozkoszą opuściłam jedwabny przybytek, nieco rozczarowana zakończeniem wizyty, więc w niezbyt dobrym nastroju udałam się do następnego na liście miejsca propagandy dziedzictwa Chin.
Dr Tea House, czyli wszystko o herbacie
Kiedy opowiedziałam Kamilowi, co spotkało mnie w Beijing Wu Dong Silk Museum, skwitował to tak: „chyba żartujesz?!”. Jak wiecie nie żartowałam i wcale nie chciało mi się wchodzić do Dr Tea House, szczególnie, że nie jestem fanką herbaty. Kamil postanowił znowu posiedzieć w samochodzie, bo nie był zainteresowany herbaciarnią i chciałam mu za „przegryźć aortę”, kiedy powiedział „idź, idź – zrób ładne zdjęcia”. A poza sporym progiem naprawdę większych barier tu nie było. No, ale cóż było robić – poszłam sama i niezbyt szczęśliwa wysłuchałam Marka, który opowiadał mi o herbacie stanowiącej coś w stylu chińskiego złota. Miała to być rzekomo herbata, która nie jest nigdzie eksportowana i napić się jej można tylko w Chinach, a jej wartości lecznicze są niezrównane. Nie polubiłam przez tę opowieść herbaty, ale postanowiłam dać szansę temu miejscu i już w lepszym nieco (nie wymagajmy cudów) nastroju poszłam za Markiem, aby doświadczyć rytuału starego chyba, jak same Chiny.
Zaproszono mnie do kamiennego stolika, który zobaczyć możecie na zdjęciu i już po chwili pojawiła się sympatyczna, uśmiechnięta Chinka, która masakrycznie niezrozumiałą angielszczyzną, taktownie, aczkolwiek zdecydowanie poprosiła mnie o wyłączenie kamery (ochrona przed konkurencją). Zdjęcia natomiast mogłam robić. W trakcie parzenia kolejnych rodzajów herbat moja „gospodyni” opowiadała o ich walorach nie tylko smakowych, ale również leczniczych. Coraz bardziej zafascynowana patrzyłam na ilość czynności, które należy wykonać by napić się herbaty. Fascynowała mnie też ilość potrzebnych do tego przedmiotów.
Najbardziej jednak ze wszystkiego zafascynował mnie pee-pee boy. Pee-pee boy to gliniana figurka chłopca, która ma nam pomóc rozpoznać właściwą temperaturę wody, do zaparzenia idealnej herbaty. Jak to działa? Otóż figurkę wkłada się najpierw do wrzątku na dwie minuty, po upływie tego czasu wkładamy go do zimnej wody. Wyciągamy naszego pee-pee boy z zimnej wody i polewamy jego głowę wrzątkiem, którym chcemy zalać herbatę. Woda jest dobra wtedy, kiedy po polaniu głowy chłopiec zaczyna sikać. Bardzo mi się to spodobało i kiedy prezentacja się zakończyła postanowiłam właśnie tu zrobić jakieś pamiątkowe zakupy (pee-pee boy był wśród nich).
Kiedy ja przechodziłam przez ceremoniał parzenia herbaty, Kamil słuchał i patrzył, jak nasz kierowca gra na bambusowym flecie i miał nawet okazję spróbować wydobyć z niego dźwięki, co ku uciesze naszego kierowcy, mu się nie udało. Już po moim powrocie do auta opowiedział mi, że zrobiło mu się wstyd za naszych rodaków, którzy też pojawili się w tym miejscu i sądząc, że nikt ich nie rozumie wyzwiskami i wulgaryzmami obrzucali piękne chińskie kobiety, które ich mijały. Wstyd panowie Polacy, wstyd. Ten incydent jednak nie mógł popsuć mi dobrego nastroju, który powrócił do mnie w Dr Tea House i tak oto ruszyliśmy do ostatniego miejsca przewidzianego na ten pełen emocji i chińskiej kultury dzień.
Centrum Olimpijskie
Ostatnim miejscem, do którego wyruszyliśmy było Centrum Olimpijskie, a dokładniej Ptasie Gniazdo (stadion) i Basen Olimpijski. To tutaj w 2008 roku rozegrała się olimpiada w Pekinie. Przeszliśmy przez „bramę” witającą nas napisem „Welcome to Beijing Olimpic Park” i ruszyliśmy w kierunku stadionu.
Mimo wszechobecnego smogu, Kamil z zachwytem oglądał misterną konstrukcję stadionu znanego na świecie jako Bird’s Nest. Jego fascynacja udzieliła się również mnie, bo wielkie rzeczy działy się tutaj cztery lata temu.
Szczególnie mocno podobał mi się fakt, że obiekt ten był w pełni dostosowany do potrzeb osób niepełnosprawnych (chyba jedyny w Pekinie), więc mój mąż mógł tu się poruszać sam. To, co robiło też niesamowite wrażenie, to poczucie przestrzeni, które było tu niemal namacalne i nowoczesność, która po dniu wypełnionym przez dziedzictwo kulturowe Chin zdawała się jeszcze bardziej widoczna.
Zwróciliśmy uwagę chociażby na stojący w pobliżu hotel w kształcie głowy smoka i stojące po prawej stronie budynki, które tworzyły jego ciało. Zaintrygowało nas to połączenie starego z nowym, bo było czymś, czego jeszcze nie widzieliśmy. Fascynacja i zachwyt trwałyby pewnie dalej, ale wtedy dowiedzieliśmy się, że historia powstania Centrum Olimpijskiego w Pekinie ma też ciemne karty. Okazuje się, że kiedyś w tym miejscu mieszkali ludzie, że były tu hutongi, które zburzono po to, by Centrum Olimpijskie w Pekinie mogło powstać. A ludzie? Ludzie zostali przymusowo przesiedleni do blokowisk. Te informacje trochę odarły, przynajmniej w moich oczach, to miejsce z uroku. Byliśmy gotowi do powrotu. Jeszcze tylko jedno spojrzenie na pięć kół olimpijskich i udaliśmy się do samochodu.
Tam wzbudziliśmy niemałą sensację, sposobem wsiadania do samochodu (robimy to bez pomocy osób trzecich) oraz posiadanym przez Kamila wózkiem inwalidzkim. Zgromadziło się koło nas ze 20 mężczyzn, którzy pokazywali na mnie palcami i coś tam mówili do naszego przewodnika i kierowcy. Z gestów zrozumiałam, że dziwili się, że dwóch towarzyszących nam panów mi nie pomaga i szum ucichł dopiero, kiedy wyjaśniono im, że pomoc nie jest potrzebna. Kiedy składałam wózek, żeby schować go do bagażnika, nasza mała widownia znowu zaczęła krzyczeć, cmokać i chrząkać, a potem śmiać się w głos. Mark wyjaśnił mi, że nie widzieli, żeby wózek składał się tak jak pantera mojego Kamila. I takim właśnie ostatnim akcentem zakończyliśmy nasz emocjonujący dzień, w którym przemówiła do nas nowoczesność i dziedzictwo kulturowe Chin.
Zamiast podsumowania
Kiedy wróciliśmy do hotelu, zmęczenie (szczególnie moje po zdobywaniu Wielkiego Muru) zaczęło dawać o sobie znać, ale postanowiłam jeszcze nakręcić swoje przemyślenia i spostrzeżenia po całym dniu, bo bałam się, że potem coś mi umknie.
Pierwszym z nich było to, że to miasto, czy aglomeracja jest tak potężne, że na pewno nie damy rady zobaczyć wszystkiego, co chcielibyśmy zobaczyć w trakcie czasu jaki nam pozostał. Ponadto doszłam do wniosku, że nawet piękne dziedzictwo kulturowe Chin nie jest w stanie ukryć tego, że to kraj kontrastów, gdzie bieda spotyka się z niebotycznym wprost bogactwem, gdzie państwo ingeruje w każdą dziedzinę życia swoich obywateli począwszy od kontroli narodzin, poprzez kontrolowanie mediów (w tym Internetu), rynku mieszkaniowego, komunikacji, handlu, na turystyce czy edukacji kończąc. Szczególnie wstrząsnęła mną historia naszego przewodnika. Mark (wł. Marco) był trzecim, nielegalnym dzieckiem swoich rodziców (mieszkali początkowo na wsi, więc mogli mieć dwoje dzieci). Sprawa wydała się kiedy pracując dla rządowej fabryki (po przeprowadzce do miasta), kobieta zaszła w ciążę i została wprost „zakablowana” przez sąsiadkę. Otrzymała wybór od przedstawicielki rządu: albo usuniesz ciążę (rząd za to zapłaci), albo i ty i twój mąż stracicie pracę i nie znajdziecie zatrudnienia już nigdzie, a ponadto zapłacicie karę finansową i grozi Wam więzienie, bo popełniliście przestępstwo. Wybór praktycznie żaden. Mimo to kobieta postanowiła urodzić dziecko i jakimś cudownym sposobem małżonkowie nie stracili pracy. Jednakże ich karą za chęć posiadania potomstwa była kara finansowa w postaci czteroletnich poborów obojga, brak możliwości zmiany mieszkania, brak szkoły dla nielegalnego dziecka, słowem zabrano im wszystkie podstawowe prawa (bo nie określę tego słowem „przywileje”). Chroniąc życie swojego syna, stali się ludźmi niemalże wyjętymi spod prawa i sytuacja taka trwała do momentu, w którym Mark osiągnął pełnoletniość i stał się samodzielną jednostką.
Inną zastanawiającą rzeczą jest fakt niemożności obejrzenia sobie planu Pekinu na google.maps, bo jak zbliży się mapę to pojawiają się martwe pola, więc polegać trzeba na mapie papierowej. Inne przykłady kontroli Internetu? Proszę bardzo. Facebook i youtube zablokowane. Wpisane w wyszukiwarce słowo „blog” powoduje utratę połączenia z Internetem. Cuda musieliśmy wyczyniać, żeby skorzystać ze skype’a jak chcieliśmy porozmawiać z naszymi bliskimi w Polsce. Kontrolowanie mediów, szczególnie telewizji przejawia się chociażby w podawaniu propagandowych informacji na temat tego, ilu więcej turystów w danym dniu dzięki pracy wolontariuszy odwiedziło Plac Niebiańskiego Spokoju. Byłam tam w tym dniu i mogłam stwierdzić, że podawane w mediach liczby są zawyżane co najmniej 10-cio krotnie. Jednakże władze Chin są mądre, bo wiedzą, że zadowolony obywatel, to spokojny obywatel, to obywatel, który nie będzie dążył do zamieszek, chociażby takich jak te, stłumione błyskawicznie w 1989 roku, kiedy studenci wyszli na Plac Tian’An’Men w obronie wolności słowa. Państwo dotuje zatem bilety do metra, paliwo, artykuły spożywcze czy alkohol (głównie piwo) i robi to nie dla swoich obywateli, ale dla siebie.
To, co widzi niezbyt uważny turysta, to bogaty historią, kulturą i techniką kraj, kraj miodem i mlekiem płynący, w którym rząd dba o swoich obywateli. To, co spostrzegasz, kiedy się przyjrzysz i posłuchasz tchnie dyktaturą, a największy paradoks polega na tym, że Chińczycy są w tej dyktaturze całkiem szczęśliwi. Żyją sobie w swoich zżytych małych społecznościach, w których jeden o drugiego dba i chociaż to obcy człowiek, to jest jakby członkiem tej wielkiej rodziny, której częścią i my zaczęliśmy po paru dniach i tysiącach zaciekawionych spojrzeń być. Jednak, żeby to wszystko zobaczyć, trzeba wyzbyć się własnych stereotypów i tego właśnie życzę każdemu, zapraszając jednocześnie do lektury następnego postu.
Bardzo się cieszę, że natrafiłam na tę stonę 😉 Jestem w trakcie robienia projektu na temat Pekinu, o którym nie miałam bladego pojęcia oprócz takiego, że jest stolicą Chin, więc ten blog bardzo mi się przydał… Pozdrawiam państwo i życzę wielu udanych podróży!
Dziękujemy bardzo i niezmiernie cieszymy się, że mogliśmy się przydać ????