Pekin, czyli inny świat (część trzecia – pokonani przez Zakazane Miasto)
4 lipca – kolejny dzień naszego pobytu w stolicy Chińskiej Republiki Ludowej miał dać nam się nieźle we znaki, ale z samego rana jeszcze tego nie wiedzieliśmy. Była 8:30 rano, a słońce stało już bardzo wysoko i grzało prawie jak u nas w samo południe. Na ten dzień znowu mieliśmy dość ambitny plan – zobaczyć plac Tiananmen i Zakazane Miasto.
W kierunku Zakazanego Miasta
Zachęceni faktem, że do Zakazanego miasta mamy jakieś 5-10 minut spaceru postanowiliśmy udać się w jego kierunku. Po drodze okazało się jednak, że te kilka minut jest do Bramy Boskiej Potęgi, przez którą niestety nie mogliśmy dostać się do Zakazanego Miasta, a zatem musimy znaleźć się z zupełnie drugiej strony, żeby wejść do tego monumentalnego zabytku. Plan zatem musiał ulec zmianie. Po analizie jednej z naszych map postanowiliśmy pójść wzdłuż murów Zakazanego Miasta i zanim do niego wejdziemy, najpierw zobaczyć Plac Tiananmen, który z nim sąsiaduje. Wiedzieliśmy, że do Bramy Wumen mamy jakieś 2 km, więc ochoczo ruszyliśmy przed siebie, mijając między innymi takie oto obrazki.
Po drodze zaczepił nas David – przemiły Chińczyk mówiący po angielsku i zapytał czy jesteśmy Amerykanami, a kiedy zaprzeczyliśmy mówiąc, że przyjechaliśmy z Polski, poinformował nas, że miał kolegę w Poznaniu i zaprosił do swojej galerii, gdzie pokazał czym na co dzień się zajmuje.
Kupiłam nawet u niego obrazki dla naszych bliskich, malowane jakimś patykiem (widziałam nawet, jak to się robi). Oczywiście nie obyło się bez targowania, które już na tym etapie miałam opanowane do perfekcji i za komplet obrazków zamiast 500 juanów zapłaciłam 275 „chińskich pieniążków” i po przystawieniu charakterystycznych czerwonych pieczątek, malowidła były już nasze. Tu wskazówka dla wszystkich – kupując w Chinach takie rzeczy jak, obrazy, ceramika itp. zadbajcie o to, by pojawiła się na nich taka czerwona pieczątka, bo inaczej możecie mieć nie lada kłopoty. Sam David opowiedział nam o człowieku, który kupił jakiś staroć, za jakieś grosze na ulicy. Na lotnisku okazało się, że ten staroć miał kilka tysięcy lat i był bezcenną wazą, a turysta uniknął śmierci o włos. Zatem ku przestrodze – pieczątka musi być. Wróćmy jednak do dzieł Davida. Ponieważ spodobało mi się to, co widziałam postanowiliśmy z Kamilem zamówić u niego jeszcze trzy obrazy, malowane tuszem, z motywem bambusa i napisami. Mieliśmy je odebrać wieczorem, kiedy wpadniemy na chińskie piwo i partię szachów. :). Poszliśmy zatem dalej i już po chwili…
Biuro turystyczne
…zostaliśmy oblężeni przez wszelkiego rodzaju sprzedawców pamiątek, pocztówek, książek, podobizn wodza itp. Wszyscy mówili wyłącznie po chińsku, więc coraz bardziej poirytowana machałam ręką i odchodziłam. Aż tu nagle usłyszałam znajomy język, który brzmiał mi w uszach niczym polski. Piękną angielszczyzną przemówiła do mnie kolejna sprzedawczyni. 🙂 Tym razem jednak zainteresowało mnie to, co mówi, bo mówiła o wycieczce z przewodnikiem w kilka miejsc, które absolutnie chcieliśmy zobaczyć. Jednakże, gdy dowiedziała się, jak się porusza Kamil, to nagle cena bardzo wzrosła, a już nie była najniższa, więc podziękowaliśmy i z niejakim trudem pozbyliśmy się kobiety. Nie uszliśmy jednak daleko, kiedy sytuacja się powtórzyła kolejny raz i kolejny i… W końcu trafił się człowiek, który wzbudził moje zaufanie i zainteresowanie do tego stopnia, że postanowiliśmy pójść z nim do biura, w którym pracował i omówić szczegóły wycieczki. I tu moi drodzy kolejna wskazówka – biur oferujących fantastyczne, prywatne wycieczki w okolicach Zakazanego Miasta jest mnóstwo, ale trzeba uważać. Po pierwsze – zawsze podpisujcie umowę, na której będą wszystkie dane i cena. Po drugie – nigdy nie płaćcie z góry, bo możecie na żadną wycieczkę nie pojechać i stracić wasze cenne juany. Nasze biuro podróży zagwarantowało nam wycieczkę w przystępnej cenie i na odpowiednich warunkach (więcej o tym w kolejnym poście). Niestety jego przedstawiciel tez nas zmartwił, kiedy zapytał gdzie idziemy i poinformowałam go, że do Zakazanego Miasta, odparł, że z wózkiem będzie nam bardzo ciężko, bo nie jest to dostosowany obiekt i teoretycznie w wiele miejsc się dostaniemy, ale te najważniejsze miejsca mogą się okazać dla nas niedostępne (w innym przypadku zaoferowałby nam zwiedzanie z przewodnikiem, bo i taką ofertę miało biuro). Nie ukrywałam rozczarowania, bo do Zakazanego Miasta przyszłam po to, aby je zobaczyć w całej okazałości, a nie liznąć, jak cukierek przez papierek. No ale cóż… nie zawsze ma się wszystko, więc po podpisaniu umowy, wymianie numerów telefonicznych oraz ustaleniu godziny i miejsca spotkania poszliśmy dalej, sprawdzić jak daleko sięga nasza determinacja, żeby jednak zobaczyć siedzibę cesarzy.
Nie uszliśmy daleko, kiedy nie wiadomo skąd dostałam do ręki książkę dotyczącą Zakazanego Miasta, informację, że kosztuje 50 juanów i już się miałam targować, kiedy mój sprzedawca uciekł, a ja zostałam z książką w ręku. Okazało się, że pojawiły się władze i musiał uciekać, bo handlował nielegalnie. O podobnych rzeczach możecie przeczytać w poście Paryż – wieża Eiffla (część pierwsza). Okazuje się, że na całym świecie uprawia się ten proceder w miejscach popularnych turystycznie. Po jakimś czasie człowiek wrócił i ostatecznie książka była moja za 20 juanów (nie ukrywam byłam z siebie dumna), szczególnie, że targowałam się z głuchoniemym Chińczykiem, który nie miał kalkulatora. 🙂 Po chwili uzbrojona w książkę postanowiłam zatrzymać się na chwilę i wspólnie z Kamilem zlokalizować, gdzie jesteśmy i co możemy tu jeszcze zobaczyć.
Jeśli interesują Cię atrakcje w Pekinie to zajrzyj do naszych pozostałych artykułów.
Odwiedzamy wiele takich miejsc i sądzimy, że znajdziesz coś co Cię zainteresuje.
Zakazane Miasto – przedsmak
Zakazane Miasto powstało na początku XV wieku za panowania cesarza Yongle z dynastii Ming. Zaplanowano je wzdłuż osi północ – południe, co miało wyrażać harmonię, która powinna panować we wszechświecie.
Cesarz mieszkający w pałacu w samym centrum miasta, miał stanowić centrum wszechświata. Bardzo ciekawe podejście do własnej osoby, ale kultura chińska generalnie opływa w tego typu teorie, których główną postacią, boską niemalże jest cesarz. Na przestrzeni wieków w wyniku wojen zostało dosyć poważnie zniszczone, a następnie odbudowane przez mandżurską dynastię Qing. Co ciekawe, na początku XX wieku jego zewnętrzną część udostępniono jako muzeum, ale w wewnętrznej jeszcze do 1924 roku mieszkał cesarz, a zatem była niedostępna dla zwiedzających. Historia nie oszczędzała tego pałacowego kompleksu, gdyż kolejne zniszczenia Zakazanego Miasta miały miejsce podczas inwazji japońskiej i musiało zostać ponownie odbudowywane. Ostatecznie w 1965 roku udostępniono je jako gigantyczne muzeum, zajmujące powierzchnię ponad 700 tys. m2 i liczące 9999 pomieszczeń, co ma swoją symbolikę. Już same te liczby mogą przerazić. Nam udało się zobaczyć między innymi wieże górujące na czterech rogach struktur obronnych kompleksu.
Znaczenie tych wież jest niezwykłe, bo elementy architektoniczne każdej z wież są wielokrotnością liczby 9 (9 belek dachowych, 18 filarów i 72 poziome belki dachu). Suma tych trzech liczb daje wynik 99, który jest niebiańska liczbą Zakazanego Miasta. Legenda głosi, że wieże powstały na skutek cesarskiego snu, a sam cesarz niezadowolony z efektu, który nie przystawał do jego sennych marzeń kazał ściąć dwie pierwsze grupy rzemieślników, którzy w pocie czoła przez trzy miesiące budowali wieże. Dopiero trzecia powołana grupa budowniczych zdołała zaspokoić gust cesarza ZhuDi, ale i to dopiero po tym, kiedy robotnicy przypadkiem ujrzeli klatkę na koniki polne sprzedawane przez starego Chińczyka. Zbiegiem okoliczności klatka wyglądała dokładnie tak, jak wieże ze snu cesarza. Kolejną elementem, na który warto uważam zwrócić uwagę jest fosa, która ma 52 m szerokości i 6m głębokości. Mury biegnące po wewnętrznej stronie fosy to ponad 3km długości i 10m wysokości. Po prostu imponujące.
Weszliśmy przez jakąś bramę. Z tego co udało mi się ustalić była to Wschodnia Brama Chwały. Z racji na to, że byliśmy lekko załamani informacjami, które uzyskaliśmy na temat dostosowania Zakazanego Miasta, nie spieszyliśmy się i powoli przemierzaliśmy południowo-wschodnią stronę kompleksu. Dowiedzieliśmy się nawet, że cesarz nie chciał się fatygować do swoich kochanek, więc by mieć je blisko, budował im pałace i parki w obrębie Zakazanego Miasta. Udało nam się część tego wszystkiego zobaczyć, poodpoczywać w ukrytych naturalnych altanach i pospacerować, marząc, że tą samą drogą kiedyś szła faworyta samego cesarza, zagubiona jak my pośród istnego labiryntu alejek otoczonych wysokimi murami.
To co zauważyłam to cała mnogość sesji fotograficznych, które się tu odbywają, coś jak u nas w sezonie ślubnym. Nie odmówiłam sobie oczywiście zrobienia kilku zdjęć.
I wtedy coś do mnie dotarło. Wiem, że to, co zaraz napiszę zabrzmi może jak bluźnierstwo, ale tak właśnie było. Wszystkie budowle były dokładnie takie same i w takich samych kolorach. Jedyną różnicą, którą byłam w stanie zauważyć była wielkość budynków i ilość stopni do nich prowadzących. Postanowiłam sobie to jeszcze poobserwować, a po powrocie do hotelu przeanalizować zdjęcia. Też możecie to zrobić w wolnej chwili, szczególnie, że zdjęcia, które pokazuję w postach dotyczą różnych dni.
W naszej pieszej wycieczce nieuchronnie kierowaliśmy się ku głównej bramie, przez którą mieliśmy wejść do samego serca Zakazanego Miasta. A temperatura coraz bardziej dawała nam się we znaki, chociaż smog był już taki, że bez okularów można było patrzeć w samo Słońce. W końcu dotarliśmy na plac leżący pomiędzy Bramą Wumen i Bramą Tiananmen i tu zderzyliśmy się z tłumem. Z uwagi na fakt, że kolejka do kasy była ogromna, postanowiliśmy najpierw sprawdzić czy jest w ogóle tutaj jakieś wejście dla osób niepełnosprawnych. I wtedy zaraz obok mnie otworzyła się brama, przez którą wymaszerowała grupa żołnierzy, wrzeszcząc tak głośno, że przeraziłam się nie na żarty. Długo potem dowiedziałam się, że tym sposobem powodują w ludziach strach i utrzymują porządek. A mało tego w parkach zobaczyć można pokazowe walki, które i nam dane było zobaczyć. Do tej pory mam ciary na plecach na samo wspomnienie tej agresji. Dość o tym jednak. Szukałam wejścia dla niepełnosprawnych i oto:
Znalazłam. Pomyślałam sobie „dla chcącego nic trudnego”, wtedy zajrzałam przez bramę i ujrzałam dokładnie to:
Schody, schody, schody… Nawet sobie nie wyobrażacie, jak po kilku godzinach spędzonych w upale i próbie zrozumienia wszystkiego co mnie otaczało, tak prozaiczna rzecz może człowieka załamać. Ja miałam dość i nie mogłam znaleźć w sobie nawet iskierki tego optymizmu, który mam w sobie na co dzień. Liczyłam, że chociaż „Zewnętrzne Miasto” będzie dla nas dostępne, że przejdziemy przez Bramę Najwyższej Harmonii i… Szkoda gadać! 🙁
Plac Tiananmen – drugie podejście
Kiedy wróciłam do Kamila, żeby powiedzieć mu, że chyba nie damy rady wejść do Zakazanego Miasta, zobaczyłam, że powtarza się sytuacja z wczoraj i mój mąż nie wytrzymuje tej temperatury (jak się potem okazało było około 40 stopni). Postanowiliśmy jednak wejść na Plac Tiananmen przez Bramę Tiananmen i tam znaleźć trochę cienia, odpocząć, a następnie pójść do Mao.
I kolejne rozczarowanie. Wszędzie łańcuchy i barierki, uniemożliwiające swobodne poruszanie się po placu. Można tylko przejść gęsiego pod Bramą Niebiańskiego Spokoju (Brama Tiananmen) i to bez zatrzymywania, bo służby pilnujące porządku poganiają Cię w chwili gdy się tylko zatrzymasz. Stąd tak kiepskie zdjęcia z tego momentu. Oczywiście pod sam portret Mao Zedonga, wiszący nad głównym wejściem, dostać się nie można. Szliśmy jak cielęta prowadzone na rzeź, kiedy Kamil powiedział mi, że musimy wracać do hotelu, bo czuje, że zaraz zemdleje. Rozczarowani wracaliśmy do naszego tymczasowego domu i w tym momencie Pekin naprawdę mi się nie podobał. Nie po to przeleciałam prawie 9 tysięcy kilometrów.
Chiński luksus
Po dotarciu do hotelu i zregenerowaniu organizmów, postanowiliśmy ten koszmarny poniekąd dzień uczcić pyszną chińską kolacją w luksusowej chińskiej restauracji (chociaż tak chciałam sobie poprawić nastrój). Poszliśmy zatem i wiecie co? To nie była rekompensata, jakiej oczekiwałam. Wprowadzono nas osobnym wejściem, za którym powitał nas gość z tasakiem. Następnie zaprowadzono do osobnej sali, z której natychmiast wyproszono innych gości i zamknięto drzwi. Zamówiony posiłek dostarczyła wystraszona kelnerka w asyście jakiegoś przełożonego. Angielski był językiem niezwykle dla nich obcym, więc widelec, o który poprosił Kamil rysowałam na serwetce. Myśląc, że już teraz będzie wszystko dobrze rozejrzałam się i zobaczyłam ten „chiński luksus”.
„Spokojnie Małgorzato” – pomyślałam i zaczęłam jeść moją kaczkę i wiecie co? Kaczka była tam tylko dodatkiem. Dobrze, że pozostała część dań była naprawdę smaczna, choć zupełnie inna niż w Europie. Każde danie ocieka olejem, który dodawany jest w ogromnych ilościach do jedzenia. Nie polecam zatem czekania aż jedzenie Wam wystygnie. Piwo natomiast jak zwykle było wyborne.
Podsumowanie
To był dzień, który pokazał mi, że wyprawa, na którą się wybraliśmy nie jest i nie będzie łatwa. Jedyny wniosek, który nasuwał mi się po tym dniu to taki, że Pekin dla mnie jest kulturową apopleksją i szokiem. Uwierzcie mi, chciałam do domu i wcale nie cieszyłam się na następny dzień, który miał obfitować w atrakcje. Czułam się zmęczona i fizycznie, i psychicznie i pokonana przez to Imperialne Miasto. Ale to wszystko miało się zmienić…
Przeczytajcie opowieść o dalszym ciągu naszej wycieczki, tym razem na Wielki Mur Chiński.