W stronę słońca, czyli do Chorwacji przez Bratysławę i Budapeszt cz. 3
Po kilku dniach robienia niczego na plaży, postanowiliśmy wyruszyć dalej na podbój uroków Chorwacji. Plan zwiedzania ustaliliśmy bardzo dokładnie. Po pierwsze dlatego aby nie przeoczyć żadnego ważnego miejsca, a po drugie nasz urlop nieustępliwie zmierzał ku końcowi, więc nie mieliśmy czasu na marudzenie. Postanowiliśmy zacząć na „naszej” wyspie, a skończyć na innej.
Nie wszędzie spokojna wyspa Čiovo
Z Mastrinki wyjechaliśmy grubo po 15 aby całe popołudnie spędzić na drugiej stronie naszej wyspy. Na początku chcieliśmy dojechać nad otwarte morze, więc wg wskazań GPSa ruszyliśmy w stronę wody. Po kilkunastu minutach stanęliśmy przed pierwszym wyborem. Otóż dojechaliśmy do bardzo stromej ulicy, którą to mieliśmy dojechać nad morze.
W oczach Gohy można było zobaczyć tylko przerażenie, bo w końcu na naszej rodzimej Warmii takich górek nie ma. Jednak mimo lęków, wrzuciła „jedynkę” i powoli stoczyła się nad brzeg morza. Na miejscu okazało się, że nie było to otwarte morze, także zjazd tu nie miał sensu. To co nam pozostało to powrót pod górkę i dostanie się do miejscowości Okrug na małe co nieco. Jeszcze raz zaufaliśmy GPSowi i rezultatem tego było zawracanie na plaży pomiędzy zszokowanymi obecnością niemałego samochodu (volvo v70) ludźmi i ich leżakami. Muszę przyznać, że takiego manewru jeszcze w życiu nie przeżyłem. Po perypetiach plażowo-górkowych dojechaliśmy do Okrugu, który jak to Goha stwierdziła jest, jak nasza Krynica Morska. Bardzo dużo ludzi, masa knajpek, lodziarni, punktów rozrywki dla najmłodszych i ciągły gwar. Kompletnie nie nasz klimat.
Zatrzymaliśmy się zatem w jednej z nadmorskich knajpek i przy soczku podziwialiśmy piękny zachód słońca.
Jeżeli chodzi o dostosowanie miasta Okrug, a raczej jego nadmorskiej części to nie można narzekać. Jest kilka miejsc parkingowych dla osób niepełnosprawnych, a nadmorski deptak jest równy i płaski. Z dostaniem się do knajpek też nie ma problemu, jedynie dostanie się nad samą wodę jest niemożliwe. No, ale jak to mawiają, „nie można mieć wszystkiego”.
Split – duże miasto z wenecką starówką
Kolejne nasze podróżnicze tropy zaprowadziły nas do Splitu. Z internetowych poradników „co zwiedzić w Chorwacji” dowiedzieliśmy się, że starówkę Splitu trzeba odwiedzić równie koniecznie, jak tę trogirską.
Split jest drugim, co do wielkości miast w Chorwacji i da się to odczuć na każdym kroku. My jednak nie chcieliśmy zostać pochłonięci przez wir miasta więc jak najszybciej skierowaliśmy się w stronę starówki. Jak to w dużych miastach bywa, problem z zaparkowaniem samochodu i tu nie był niczym nowym. Jednak udało się go pokonać. Płatny parking, na którym my zostawiliśmy samochód posiadał nawet miejsca dla osób niepełnosprawnych. 🙂 Z niego bardzo łatwo, przez park Josipa Jurja Strossmayera, dostaliśmy się do bram starówki. Starówka Splitu? Podobnie jak ta w Trogirze, posiada spore podobieństwo do Wenecji. Powodem tego podobieństwa jest fakt, że przez setki lat rządzili tu Wenecjanie.
Po wejściu do Starego Miasta uwagę od razu przykuwają wąskie uliczki i kamienne, płaskie 🙂 chodniki.
Główny, turystyczny szlak przez miasto prowadzi do pałacu Dioklecjana i Świątyni Jowisza, przed którą można zrobić sobie, za opłatą, zdjęcie z rzymskim gwardzistą.
Jest on pełen wycieczek i Azjatów poszukujących sklepów Gucci. Serio, nie wiem o co im chodzi z tymi zakupami, chyba będę musiał kiedyś spytać. My z Gohą, jak to mamy w zwyczaju postanowiliśmy się zagubić na splickiej starówce. Zasada była prosta: wycieczki w prawo – my w lewo. 🙂 Uwierzcie, że dopiero po zejściu z głównego nurtu da się poznać i zobaczyć prawdziwe oblicze miasta.
Jeśli interesują Cię atrakcje w Chorwacji to zajrzyj do naszych pozostałych artykułów.
Odwiedzamy wiele takich miejsc i sądzimy, że znajdziesz coś co Cię zainteresuje.
Zabieg ten był strzałem w dziesiątkę. Zobaczyliśmy miejsca, których przeciętny turysta nie zobaczy i poczuliśmy ducha tego miasta każdą naszą komórką.
Jednego dziś mogę być pewien – Split jest równie piękny jak Trogir, tylko trochę bardziej zatłoczony. Jeśli chodzi o dostosowanie splickiej starówki to jest ok, a występujące tu schody, zawsze da się jakoś ominąć. Do muzeów nie wchodziliśmy, ale z tego co widziałem nie byłoby to zbyt łatwe zadanie. Niewykluczone, że kiedyś się go podejmiemy i na pewno zdamy z niego relację. 🙂
Po zdeptaniu sporej części starówki udaliśmy się nad nadmorski bulwar. Tam już było mniej staro, za to bardziej turystycznie. Uroku temu miejscu dodawała aleja wysokich palm.
Po krótkim spacerze, wysłaniu kartek i posiłku wróciliśmy do samochodu i tym samym zakończyliśmy naszą wizytę w Splicie.
Piekielna wsypa Hvar i lawenda, której nie było
Klasycznym i często spotykanym zdjęciem z Chorwacji są żywo niebieskie pola lawendy z wyspy Hvar. Wyspa ta jest zresztą nazywana lawendową wyspą. Bardzo chcieliśmy to zobaczyć na własne oczy i w związku z tym, razem z rodzicami Gohy i naszymi nowo poznanymi znajomymi, ale bez brata Gohy i jego rodziny (wybrali plażę), wcześnie rano wyjechaliśmy znaleźć lawendę.
Na wyspę dostaliśmy się promem odpływającym z miejscowości Drvenik (koszt za samochód osobowy i cztery osoby to 172 kuny) . Rejs trwał niewiele ponad 30 minut i znaleźliśmy się w miejscowości Sućuraj na wyspie Hvar.
Plan mieliśmy jasny: chcieliśmy się dostać do miejscowości Stary Grad i dalej do stolicy wyspy miasta Hvar, jednak przede wszystkim upolować słynne pola lawendy. Wyruszyliśmy w drogę i już po kilku chwilach na własnej skórze przekonaliśmy się dlaczego ta droga nazywana jest „piekielną trasą”. Droga jest bardzo kręta i wąska, tak wąska, że z trudem mija się na niej nawet z autem osobowym, a mijanie się z np. camperem w naszym przypadku skończyło się złożeniem lusterek.:) Momentami droga prowadzi urwiskiem i oczywiście nie istnieje coś takiego jak barierki, a zakręty o 180 stopni to prawie norma. Do tego Hvar to jedno z najcieplejszych miejsc w Chorwacji, gdzie temperatura oscyluje w okolicach 40 stopni. Jednak mimo tych uciążliwości, trasa daje wielką frajdę. Widoki są naprawdę piękne!
Jadąc tak tymi zakrętami, cały czas zastanawialiśmy się „gdzie do licha jest ta słynna lawenda?”. Nasze poszukiwania lawendowych pól spełzły na niczym, co okazało się po dojechaniu do Starego Gradu. Dowiedzieliśmy się bowiem, że lawenda ścinana jest w czerwcu i o tej porze roku (lipiec) nie ma szans, aby zobaczyć słynne, lawendowe pola. Zasmuceni tą wiadomością postanowiliśmy się nie poddawać i wycisnąć z tej piekielnie gorącej wyspy ile się da.
Na pierwszy ogień padł Stary Grad. Jest to przepiękne, niewielkie miasteczko będące miejscem pierwszego osadnictwa na wyspie Hvar. Urokliwa w mieście jest przede wszystkim jego nadmorska, stara część, a niewątpliwą jej zaletą jest praktycznie całkowity brak wycieczek (albo my tak trafiliśmy). Uwierzcie, że momentami uliczkami Starego Gradu przechadzaliśmy się tylko my.
W Starym Gradzie na uwagę zasługują przede wszystkim rejony letniego pałacu poety Petra Hektorovića. Poeta budował pałac praktycznie całe swoje życie i był on dla niego równie ważny jak literacka twórczość. W ogrodach pałacu, do których niestety nie da się wejść, Hektorowić zrealizował ideę mikrokosmosu, która miała odzwierciedlać wyizolowany, mały Świat.
Następnie warto zobaczyć wzniesiony w XVI w. kościół patrona Starego Gradu św. Roka. Dla rządnych bardziej szczegółowych opisów polecam nakręcony przez Gohę filmik ze szczegółowymi informacjami.
Po obejrzeniu tych miejsc, resztę czasu spędziliśmy na błąkaniu się pustymi uliczkami, piekielnie gorącego Starego Gradu.
W starym Gradzie znaleźliśmy jeszcze jedną rzecz – pole lawendy z Hvaru, choć w wersji mini. 🙂
Po opuszczeniu najstarszego miasta wyspy udaliśmy się do jej stolicy – Hvaru (tak, to nie pomyłka – stolicą wyspy Hvar, jest miasto Hvar). Po dojechaniu na miejsce okazało się, że temperatura, jaka przywitała nas w Starym Gradzie była tylko preludium tego, co czekało na nas w Hvarze. Powiedzenie, że było gorąco byłoby kłamstwem. Było baaaardzo gorąco, skwarnie. Z racji na panującą temperaturę nie czułem się najlepiej, dlatego nie pozwiedzałem za bardzo tego miasta. Zresztą osobiście miałem ochotę tylko na zimną wodę i zacienione miejsce do jej spożycia. W związku z tym zostałem wraz z rodzicami Gohy w jednej z hvarskich kafejek, a moja niestrudzona żona poszła zdobywać miasto Hvar. Po kilkudziesięciu minutach wróciła lżejsza co najmniej o jeden wypocony kilogram i zasmucona powiedziała, że nie dała rady wejść na samą górę bo zaczynało jej się robić gorąco i chyba przysmażyła sobie stopy (rzeczywiście wyglądały dziwnie), ale jak damy jej chwilkę, to spróbuje jeszcze raz, bo „tu jest tak pięęęęęęknieeeee”. Napotkała czynny opór.
Uwierzcie mi, nie mam pojęcia skąd ona bierze tę odporność na temperatury. Ja już ledwo siedziałem, moim teściom też nie było do śmiechu, a jej dopiero zaczynało się robić ciepło! Cyborg temperaturowy.
Posiedzieliśmy jeszcze kila minut w „mojej” kawiarence słuchając opowieści Gohy o tym, co widziała i ruszyliśmy tą samą droga na prom, do domu.
Teraz kilka informacji technicznych. Oba odwiedzone przez nas miasta, na tyle na ile je zwiedziłem, były przyjazne dla osób na wózkach. Natomiast jeśli chodzi o prom to na Hvar da się dopłynąć wspomnianą przeze mnie trasą Drvenik-Sućuraj, ale także Split-Stari Grad. My świadomie w obie strony wybraliśmy tą pierwszą ponieważ osoba niepełnosprawna podczas płynięcia promem przebywa w samochodzie, a rejs ze Splitu trwa 5 razy dłużej niż ten z Drvenika. Odnośnie przeprawy promowej na ląd to jeszcze jedna, ważna informacja. Otóż na prom wchodzi ok. 20 samochodów więc jeśli nie dacie rady wjechać to czekacie ok. 2 godzin na kolejny prom lub jeśli to był ostatni to zostajecie na wyspie na noc. Nam udało się wjechać jako jednym z ostatnich, ale nasi, poznani na plaży w Mastrince, znajomi już się nie wyrobili i musieli czekać.
Po dopłynięciu na ląd ruszyliśmy w stronę Mastrinki po drodze zatrzymując się na kolację w Makarskiej. Byliśmy tam jak już było ciemno więc niewiele zobaczyliśmy, ale wyjechaliśmy stamtąd pewni że nasza Krynica przy Makarskiej wysiada. Masa knajpek, ludzi, wszechobecny hałas – takie typowe turystyczne, nadmorskie miasteczko.
Resztę naszego urlopu w Chorwacji spędziliśmy na plażowaniu, na naszej plaży.
Bardzo miłym akcentem na sam koniec naszego pobytu u Ivana i Ivanki był przygotowany przez nich dla nas grill z rdzennie chorwackimi potrawami. Było pysznie!
Przez Budapeszt do domu
Nasz urlop dobiegał do końca. Ze smutkiem opuszczaliśmy Chorwację z nadzieją, że kiedyś tu wrócimy. Otuchy dodawała nam wizja, że mieliśmy spędzić jeszcze dwa dni w stolicy Węgier, w Budapeszcie. Miało się okazać, że bez perypetii się nie obędzie, ale po kolei…
Do Budapesztu dotarliśmy późnym popołudniem, zameldowaliśmy się w hotelu i… I okazało się, że zarezerwowany przez nas hotel, mimo wcześniejszych zapewnień ze strony jego obsługi, jest całkowicie niedostosowany. Zacznę od wejścia do hotelu, było ono zbyt wąskie i trzeba było prosić obsługę aby otwierała dodatkowe drzwi. Stwierdziłem, że jakoś to przełknę. Niestety dalej było coraz gorzej. Otóż winda była na tyle mała, że trzeba było podnosić wózek abym jakoś się do niej dostał. Następnie osoba towarzysząca musiała zasuwać schodami na piętro docelowe, żeby mnie z tej windy najzwyczajniej w świecie wyjąć. Masakra! Kulminację jednak moja wściekłość osiągnęła wtedy, kiedy uzyskałem informację od recepcjonisty, że na śniadanie się nie dostanę, zobaczyłem 60 centymetrowe drzwi do łazienki (mój wózek jest nieco tylko szerszy) i dwa osobne, pojedyncze łóżka (mimo, że 3 razy prosiłem o jedno podwójne i hotel potwierdził tę prośbę). Do tego we wszystkich zarezerwowanych przez nas pokojach śmierdziało jakby coś tam umarło. Najpierw chciałem polubownie rozwiązać wszystko na miejscu, ale recepcjonista był bardzo oporny i próbował mi nawet wmówić, że to moja wina, że oni nie są przygotowani. Jako, że dym zaczynał mi iść uszami, nie było na co czekać. Zadzwoniłem do Booking.com, opowiedziałem o zaistniałej sytuacji i w ciągu godziny zostaliśmy przeniesieni do innego hotelu – o 100-kroć lepszego. Hotel, w którym mieliśmy pierwotnie nocować nazywał się Thomas (1094 Budapeszt, Liliom ut 44). Serdecznie odradzam!
Po udanym rebookingu i nocy przespanej w ludzkich warunkach ruszyliśmy w miasto. Jeszcze w hotelu ustaliliśmy, że chcemy dotrzeć statkiem na wyspę Małgorzaty po drodze zwiedzając starówkę Budapesztu. Pewnie będę nieoryginalny, ale mi w Budapeszcie nic się nie podobało. Wszędzie widziałem tylko brud i całą masę bezdomnych snujących się bez celu. Jakoś to miasto mnie niczym do siebie nie przekonało. Wszystko pewnie przez historię z poprzedniego dnia, w której główne skrzypce grał nieszczęsny hotel Thomas.
Po powolnym spacerze dotarliśmy nad Dunaj, gdzie po chwili zahaczył nas sprzedawca biletów na statki pływające po rzece (mówił nawet po polsku). Zapewnił nas, że bez najmniejszego problemu dostanę się na statek płynący na wyspę Małgorzaty, więc bez wahania kupiliśmy bilety i ruszyliśmy w stronę przystani. Na miejscu okazało się, że nie ma absolutnie żadnych szans, abym wszedł na statek, który płynie na wyspę, ponieważ dostać się można było na niego tylko przechodząc przez inny statek i następnie schodząc po wąskiej drabince na ten właściwy. To tylko spotęgowało moje negatywne nastawienie do Budapesztu. Na szczęście dostałem się na statek, który robił rundkę po Dunaju i wracał w to samo miejsce, z którego wypłynął (dok nr 10). W związku z tym zostaliśmy z Gohą na pierwszym statku, a reszta naszej podróżniczej brygady weszła na drugi aby dopłynąć na wyspę.
Nasza wycieczka trwała niespełna 40 minut i poza wodą i kilkoma mostami zobaczyliśmy podczas niej parlament, chyba zamek i jeszcze kilka innych budynków.
Po zejściu na ląd udaliśmy się na zupę węgierską, która znacznie poprawiła mi stosunek do tego miasta, bo była przepyszna. Na tym zakończyliśmy naszą wizytę w Budapeszcie i nazajutrz ruszyliśmy do domu.
Zapraszamy na nasze grupy
Dołącz do nas na YouTube!
Znajdziesz tam filmy z podróży po Polsce i świecie.